niedziela, 21 lutego 2010

z wizytą u babci

"Ojej, jaka ty ładna jesteś - powinnaś sobie zdjęcie zrobić!"

sobota, 20 lutego 2010

królowa suwenirów wraca z łupem

Z Amsterdamu wróciłam z kubkiem z napisem "Amsterdam", holenderskim magnesem na lodówkę (od jakiegoś czasu gromadzę je z każdej większej podróży), holenderskim długopisem i takimi fajnymi serowymi przysmakami, które kupiłam głównie dlatego, że są pakowane w świetnych, takich stereotypowo holenderskich, blaszanych pudełkach. Kolega z tamtego biura powiedział, że brakuje mi tylko drewniaków i czapki z napisem "Amsterdam Mafia". Trochę przeraża mnie własne gadżeciarstwo, ale co poradzę, że lubię takie małe przypominacze. Myślę sobie, że jeśli posiadanie tandetnego długopisu z napisem "Amsterdam" (i wysuwaną mapą miasta!) czy biało-niebieskiego magnesu ma sprawić, że na chwilę zrobi mi się miło, bo przypomnę sobie ten przemiły pobyt i super miejsce, to chyba nie jest to zbyt wysoka cena.

Na szczęście, żeby nie było już takiej totalnej tandety, do przypominania sobie miłych chwil mam także 3 super książki, o których - poza ich treścią - zawsze będę pamiętać że były kupione w Amsterdamie wtedy i wtedy, epepepe.

Aha, ten mój kolega wyznał mi, że Holendrzy wcale nie są tacy mili, jak myślałam.

środa, 17 lutego 2010

a tak w ogóle to ładnie tu, nie?

kolejna depesza z Amsterdamu

No nie, znów spotkało mnie tu coś miłego i znów będę pitolić jak to tu jest fajnie. Stoję nad pięknym kanalikiem, chciałam sprawdzić, w którą stronę dalej sobie pospacerować, więc wyciągam przewodnik z mapą, spokojnie sobie tę mapę obracam jak pan bóg kobietom przykazał, a tu przechodząca obok pani z psem pyta czy ona czasem nie może mi pomóc, bo jeśli nie wiem, jak dokądś trafić, to ona chętnie mi pomoże. Z kolei pani w supermarkecie, w którym nabyłam sobie pyszne stroopwafle, piwko blonde i mineralną powiedziała, że wcale nie muszę płacić 2,77 EUR, tylko 2,50, bo 20 centów właśnie dał jej jakiś zabawny klient, a 7 to mi odpuści, żeby było okrąglej, a widząc moją zdezorientowaną minę roześmiała się i życzyła miłego dnia.

Kiedyś czytałam taki artykuł o szoku kulturowym i etapach adaptowania się w nowym kraju. Wiem doskonale, że aktualnie przechodzę tak zwany "honeymoon period", który minąłby po paru miesiącach mieszkania tutaj i po którym przyszłyby zapewne jakieś zgrzyty wywołane różnicami kulturowymi, ale póki co jak obserwuję zachowanie tych ludzi, podziwiam te piękne budynki i kanały i jak widzę jak oni wszyscy tak popylają na tych rowerach, to myślę sobie, że ten kraj jest naprawdę fajny.

wtorek, 16 lutego 2010

depesza z Amsterdamu

Odgrażałam się na imprezie Marcina, że założę bloga, to zakładam. W sumie wystarczyłby mi facebook, ale czasem nie chcę, żeby niektórzy mi komentowali lub żeby zbyt dużo osób widziało dany wpis, więc potrzebuję nieco bardziej kameralnej przestrzeni, niech będzie ona tutaj. Bloga zaczynam światowo, bo z Amsterdamu. Po serii niezwykle zajmujących prezentacji na temat mojej wspaniałej firmy wybrałam się na przechadzkę po mieście i postanowiłam zaszaleć i zjeść te ich pyszne fryty z majonezem. W tym punkcie z frytami pracował taki pan, którego spytałam o serwetkę. Pan odpowiedział mi, śpiewając, że owszem, ma serwetkę, po czym uśmiechnął się promiennie. Też się uśmiechnęłam i spytałam, czy wobec tego może mi jedną dać. A pan znów odpowiedział śpiewając, że oczywiście, że może i w ogóle zachowywał się niemal tak radośnie, jak świeżo upieczony ojciec w amerykańskim filmie. Pomyślałam sobie, że to super zachować taką radość w takiej ogólnie uważanej za nieudaną pracy. Nie wiem, może ten pan miał akurat jakiś świetny dzień, ale i tak chyba wykrzesał z siebie więcej energii niż ja w całym kwartale. Jak jeszcze skontrastowałam tę sytuację z naszpikowanymi gładkimi bredniami prezentacjami, z których dopiero co wyszłam, stwierdziłam, że to w sumie super mieć taką nieskomplikowaną pracę, która sprowadza się do bezpośredniego kontaktu z ludźmi i dawaniu im tego, czego chcą, bez jakichś takich pobocznych akcji typu strategia firmy, korporacyjna dyplomacja, team building, sztuczna integracja po godzinach itp. Czasem rodzi się we mnie jakaś taka tęsknota za pracą jakiegoś dobrotliwego karczmarza, który nalewa ludziom piwo i ucina sobie z nimi pogawędkę, tak po prostu, i nie potrzebuje do tego strategii i awansów sransów i nie musi słuchać bredni o tym, że znajomość potrzeb klienta to nasz miecz, którym posługujemy się niczym samuraje.